Państwo z plasteliny
W środę wieczorem oczy większości Polaków były skierowane na debatę prezydencką. Tymczasem, gdy kandydaci prawili swoje slogany, prawdziwa polityka działa się na Nowogrodzkiej, gdzie dwóch posłów zdecydowało o odwołaniu wyborów – tak w uproszczeniu (ale znowuż nie tak wielkim) można określić, to co zrobił Jarosław Kaczyński z Jarosławem Gowinem.
Wyborczy kryzys
W poprzednich tekstach („Kryzys tuż za rogiem” oraz „Opozycja wobec Polski”) przekonywałem, że wybory korespondencyjne w maju niosą ze sobą poważne ryzyko. Nie tyle ze względów bezpieczeństwa, problemów logistycznych czy niemożności przeprowadzenia normalnej procedury wyborczej (w tym całej kampanii) – to wszystko są ważne argumenty, ale najważniejsze pozostawało dla mnie, że organizacja wyborów korespondencyjnych w maju przy protestach wszystkich partii opozycyjnych (w tym bojkocie największej partii opozycyjnej) może doprowadzić do kryzysu ustrojowego na nieznaną dotąd skalę.
Biorąc pod uwagę, jak opozycja totalna działała przez ostatnie lata, de facto niszcząc państwo polskie (vide artykuł „W obliczu apostazji narodowej”) było jasnym, że w obecnej sytuacji Platforma z przybudówkami tym bardziej będzie kwestionować prawo Andrzeja Dudy do sprawowania prezydentury, a być może w ogóle odmówią uznania go za głowę państwa (co sugerowało zachowanie Kidawy-Błońskiej i Budki; proszę zresztą poczytać ostatni felieton Żakowskiego w „Wyborczej”), wynosząc ten spór przed unijne instytucje. A scenariusz, w którym to unijni politycy (czy sędziowie – co za różnica?) wypowiadają się w kwestii tego, czy ktoś jest czy nie prezydentem Polski, byłby już prawdziwą katastrofą i wyrokiem na suwerenności naszego państwa.
I teraz z woli dwóch Jarosławów wybory zostają przesunięte w sposób, który w ogóle nie usuwa tego zagrożenia.
Ustrojowy hazard
Podnoszona przez wielu narracja, że Kaczyński z Gowinem ustalili, co ma zdecydować Sąd Najwyższy jest nietrafiona – obaj politycy nie „zdecydowali” co ma postanowić SN, tylko z góry uznali decyzję o unieważnieniu wyborów, które się nie odbyły, za oczywistą. Problem leży nie w rzekomych politycznych naciskach, tylko w tym, że przewidywania obu Jarosławów mogą okazać się po prostu błędne.
Pomysł, że Sąd Najwyższy uzna nieważność czegoś, co nie miało miejsca jest po prostu ryzykowny – stawianie interesu państwa na tak niepewną kartę to polityczny hazard. Już teraz pojawiają się głosy prawników, którzy krytykują takie rozwiązanie.
– Ze zdziwieniem przyjęłam czynione aprioryczne założenie co do przyszłego orzeczenia Sądu Najwyższego odnośnie ważności wyborów – oświadczyła dwa dni temu prezes Izby Kontroli i Spraw Publicznych SN Joanna Lemańska. Słusznie też zauważa Łukasz Warzecha w swoim tekście na onecie, że konstytucja nie mówi o tym, iż Sąd Najwyższy orzeka o ważności wyborów jako takich, tylko o ważności wyborU prezydenta, a to jest znacząca różnica. Zgodnie z art. 129 ustawy zasadniczej, najpierw do wyboru głowy państwa musi dojść, zanim ogłosi się jego nieważność. Plan Kaczyńskiego i Gowina zdaje się tego nie uwzględniać.
Decyzja Jarosławów
Lecz i to wydaje się kwestią drugorzędną, biorąc pod uwagę najpoważniejszy zarzut, że właściwie nie wiadomo, na jakiej podstawie prawnej zdecydowano, że wybory odbędą się na niby, czyli bez głosowania. Oświadczenie prezesów PiS i Porozumienia wprowadza nam nową hierarchię prawną – w klasycznym porządku normy konstytucyjne mają pierwszeństwo przed ustawami, te z kolei przed aktami prawa lokalnego itd. Ironicznie można stwierdzić, że od dzisiaj nad tym wszystkim góruje oświadczenie Jarosławów – nowy rodzaj aktu prawnego.
Bo na jakiej podstawie unieważniono obowiązek organizacji głosowania? Odpowiedzialni za ten proceder (PKW? Jacek Sasin? Ciężko się już połapać; Komisja w czwartek wydała oficjalny komunikat, w którym de facto zrzuciła winę na polityków) narazili państwo na szwank i stworzyli sytuację, w której wybory się odbędą, ale nikt nie będzie mógł w nich wziąć udziału. Wszak konstytucyjny obowiązek doprowadzenia do demokratycznego wyboru głowy państwa nie zostanie spełniony. Ten proceder jest zapisany w konstytucji i ustawach i nie może go sobie zawiesić prezes partii rządzącej na spotkaniu z koalicjantem. Są pewne ramy ustrojowe, których nie można sobie przestawiać pod presją czasu i okoliczności.
Mnóstwo niewiadomych
Zupełna uznaniowość z jaką Kaczyński i Gowin podeszli do tematu organizacji wyborów jest bezprecedensowa. Ich decyzja do całego zamieszania, które mieliśmy dokłada nowe niewiadome.
Bo jeżeli SN zdecyduje nawet po myśli polityków PiS i faktycznie marszałek Sejmu zarządzi nowe wybory, to co to właściwie oznacza? Wybory to przecież nie tylko akt głosowania, ale cała procedura, gdzie wrzucenie głosu do urny stanowi jedynie finał całego procesu. Zatem czy zgłoszeni przez partie kandydaci pozostają „ważni”? Czy mają zbierać na nowo podpisy? Logika podpowiada, że właśnie tak się powinno stać, ale politycy PiS już teraz mówią, że podpisy zebrane przez kandydatów pozostają ważne, a zatem otrzymujemy „nowe wybory” z zachowaniem „starych” kandydatów, a cały galimatias zdaje się wewnętrznie sprzeczny.
Jednym z minusów wprowadzenia stanu nadzwyczajnego (którego chciała opozycja) było to, że właściwie nie wiadomo, jak po takim „zamrożeniu” państwa miałaby wyglądać procedura wyborcza. I teraz, nie wprowadzając tegoż stanu, PiS wprowadził te same wątpliwości. A zatem znowu – mandat prezydenta będzie bardzo łatwo podważać przez następne lata.
Państwo-plastelina
Tym samym przekraczamy Rubikon. Wbrew temu, co zarzuca rządzącym opozycja od pięciu lat, PiS nie wprowadzał żadnej dyktatury, nie łamał prawa, a z faktycznie kontrowersyjnych rozwiązań wycofał się pod naporem UE. Teraz jednak wkraczamy w przedziwną pozaprawną, pozainstytucjonalną strefę. Obecna sytuacja może mieć dalekosiężne skutki i w przyszłości być wykorzystana przez władzę (przez jakąkolwiek władzę, niekoniecznie PiSowską) do własnych celów. Jeżeli raz dwóch polityków dogadało się, że przekładają wybory, to czemu w przyszłości nie powtórzyć tego manewru przy innej okazji?
Owszem stan epidemii nie jest normalny i taki czas wymusza na politykach użycie nadzwyczajnych środków. Przed rządzącymi leżało szereg rozwiązań – od wyborów tradycyjnych, przez zmianę konstytucji proponowaną przez Gowina (fakt, tego nie poparła opozycja), po wprowadzenie stanu nadzwyczajnego. Każde z tych rozwiązań miało swoje wady, wybrano jednak wyjście najdziwniejsze z możliwych, czyli organizację wyborów, które będą, ale których nie będzie. To polityczno-ustrojowe łapanie prawą ręką za lewe ucho, które ma mnóstwo niewiadomych i które w przyszłości może stać się zarzewiem nowych konfliktów.
PiS dochodząc do władzy w 2015 roku obiecywał zastąpienie Platformerskiego „państwa teoretycznego” państwem silnym i sprawczym – państwem realnym. Faktycznie, otrzymaliśmy państwo sprawcze i realne, jednocześnie jest to jednak państwo-plastelina; to organizm, który politycy mogą ugniatać w dowolną stronę – tu gdzie potrzebujemy, to możemy wyciągnąć kawałek plasteliny, a tam gdzie akurat brakuje, to możemy doczepić. To państwo, w którym instytucje, obyczaje i normy prawne mają drugorzędne znaczenie i zawsze muszą ustąpić przed wolą polityków. Na krótką metę takie podejście jest efektywne, wątpię jednak, czy zadziała również w dłuższym okresie czasu.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.